Dziś będzie nieco bardziej prywatnie, ponieważ 1 lipca minęło dokładnie 6 lat od dnia, w którym wylądowałam w Tel Avivie.
Mój pierwszy miesiąc tutaj naznaczony był w dużym stopniu rozkręcającą się wówczas wojną między Izraelem a Autonomią Palestyńską. Nie powstrzymało mnie to przed porzuceniem planów mimo, iż pierwsze wycia syren były dla mnie ogromnym stresem. Biegnąc do schronu nie wiedziałam czego się spodziewać. Szybko jednak zorientowałam się, że można "normalnie żyć" także w czasie takiej wojny. Przynajmniej na terenie Izraela. O systemie przeciwrakietowym w Izraelu i bezpieczeństwie pisałam wielokrotnie, więc nie wracam teraz do tego, dlaczego właściwie czułam się wtedy bezpiecznie mimo, że nad głową "latały rakiety".
O bezpieczeństwie w Izraelu moimi oczami możesz przeczytać TUTAJ.
Na pewno dużym czynnikiem antystresowym było dla mnie poczucie spełniania życiowego marzenia i to zupełnie samodzielnie! Pamiętam, że właściwie niczego się wtedy nie bałam. Patrzyłam na Izrael przez różowy filtr i chłonęłam każdą chwilę jak odurzona. Chodziłam godzinami po ulicach miast i rozmawiałam z ludźmi. Nagrywałam filmiki, edytowałam je w kawiarniach z widokiem na plażę, dyskutując przy tym z uśmiechającymi się do mnie ludźmi. Próbowałam zrozumieć co się wokół dzieje, a Izraelczycy byli chętni tłumaczyć swoje racje.
Mój 3 miesięczny projekt w Izraelu przeobraził się piękną przyjaźnią, która trwa do dziś. Ale to już wiecie:)
Nie mogę oglądać moich dawnych filmików
Kiedy oglądam dziś filmiki nakręcone jeszcze kilka lat temu, łapię się za głowę jaką ja byłam "naiwną gąską":) Czytanie o jakimś kraju, podróżowanie do niego, a emigracja do tego kraju to dwie zupełnie różne sprawy. Stąd pewnie dyskusje o Izraelu są tak napięte pomiędzy mieszkańcami i wszystkimi, którzy przychodzą ze swoją oceną z zewnątrz. Jakkolwiek pozytywna lub negatywna by ona nie była. Dziś mam już swoje 6 lat w Izraelu i akurat tak się złożyło, że właśnie przedwczoraj po 5 latach zmagań w Urzędzie ds. Migracji przyznano mi izraelskie obywatelstwo. Jeśli rzeczywiście za półtora miesiąca jak obiecują przyjdzie do mnie mój paszport będę obywatelką Izraela. Będę mogła głosować, będę mogła cieszyć się równoprawnym statusem jak inni, a mój mąż nie będzie musiał potwierdzać większości urzędowych pism. Z jednej strony ogarnia mnie radość i pewnego rodzaju spełnienie. W końcu wywróciłam swoje życie do góry nogami, żeby tutaj zamieszkać, założyć rodzinę kosztem chronicznej tęsknoty za rodziną w Polsce, zatem dobrze się stało, że po pewnym czasie mój status tutaj będzie niepodważalny.
Z drugiej strony po kilku latach życia w Izraelu, ale też z racji zmiany roli życiowej, dojrzałości trzydziestoparolatki jestem już inną osobą, bardziej świadomą rzeczywistości która mnie otacza, bardziej rozdarta w kwestiach politycznych czy społecznych, mniej natchnioną, a bardziej analityczną i krytyczną. Odpowiedzi na niegdyś zadawane pytania o Izrael nie przychodzą mi już z taką łatwością, a przynajmniej nie strzelam nimi z szybkością karabinu maszynowego. Być może właśnie dlatego nieco mniej piszę? Jak już zdarza się mi się napisać coś bardziej analitycznego czy politycznego wyniki czytelności są dość niskie. Kto ma czas i uwagę, by zanurzać się w meandry myśli emigrantki, dla której już niewiele rzeczy w życiu jest pięknie czarno - białych?
Kiedy stajesz się Izraelczykiem?
Mimo wielu wewnętrznych przemian i czasem brutalnej weryfikacji swoich przekonań o Izraelu, uważam, że bez tej zakochanej do szaleństwa Karoliny z 2014 , która w ogóle zdawała się nie słuchać głosów rozsądku, nie byłoby tej Karoliny, którą jestem dziś. Jestem wdzięczna za tą piękną drogę. Tak niestandardową, niełatwą, szaloną. Do dziś zastanawiam się, jak to się wszystko wydarzyło mimo wielu pytań o rozsądek? Jestem też szczęśliwa, że wielu moich czytelników towarzyszy mi w tej drodze, nie oczekując, że zawsze Israel Friendly będzie słodko-błękitną krainą snów, a raczej obrazem bliższym rzeczywistości. Kocham Izrael miłością wielką, ale dziś bardziej dojrzałą.
Moja koleżanka na wieść o tym, że stanę się "dwupaństwowcem" podesłała mi zdjęcie naszej pierwszej rozmowy na FB jeszcze z 2013, kiedy to ona była dla mnie niemal anonimową "Polką żyjącą w Izraelu" a ja bardzo chciałabym być na jej miejscu, więc szukałam podpowiedzi jak to osiągnąć. Dziś sama na co dzień otrzymuję takie zapytania od osób szukających wyzwania w życiu, gotowych na przygodę i oczywiście zarażonych izraelskim wirusem, którego trudno pozbyć się z głowy jeśli czegoś się z tym wreszcie nie zrobi. (TUTAJ znajdziesz post na temat procesu starania się o wizę pracowniczą w Izraelu).
I tak oto w 6 lat później jestem tam, gdzie chciałabym być najbardziej na świecie. Swoją emigrację oceniam głównie przez pryzmat życia osobistego, ponieważ gdybym nie miała wspierającego i dobrego partnera oraz jego rodziny, różnice kulturowe, religijne i zwykłe uniwersalne trudy emigracji prawdopodobnie dałyby mi się we znaki znacznie bardziej. Zatem z mojej tych perspektywy nie sam Izrael mnie uszczęśliwia na co dzień ale rodzina i przyjaciele oraz praca, kiedy jeszcze była:) Uszczęśliwiają mnie także oczywiście słońce, izraelskie poczucie humoru, niesłabnące zainteresowanie Izraelem jako przedmiotem analiz psychologicznych oraz oczywiście piękno i historia Ziemi Świętej ale to nie jest coś, co jest w stanie wypełnić mnie w dłuższej perspektywie. Potrzeba pewnego "kleju" a tym spoiwem i tym, co sprawia, że czuję się tutaj dobrze - są ludzie. Dlatego, kiedy piszą do mnie różne osoby szukające swojego miejsca na ziemi, zawsze podkreślam, że mam wrażenie, że żaden kraj na świecie nie uszczęśliwi nikogo sam w sobie, a właśnie ta sieć relacji społecznych i porozumienie z innymi ludźmi. Ja też zakochałam się kilka lat temu w wizji Izraela. Myślę, że na tej samej zasadzie można zakochać się w wizji Islandii, Finlandii, Nowej Zelandii czy Maroko. Jednak na dłuższą metę wyrwani z kontekstu kulturowego i oderwani od rodziny musimy znaleźć sposób na adopcję nowej rodziny, którą może być także grono przyjaciół.
Mam wrażenie, że wielu emigrantów żyjących w różnych częściach świata się ze mną zgodzi.
Czy kocham Izrael bezkrytycznie? Czy zgadzam się ze wszystkim, co robi rząd? Czy będę bronić każdego słowa, które wypadnie z izraelskich ust? Czy nie chciałabym zobaczyć zmian szczególnie dla przyszłości moich dzieci? Czy czasem nie zalew mnie krew oglądając wiadomości? Oczywiście, że tak!
Może właśnie dlatego paszportów nie rozdają tym "zabójczo zakochanym" ale właśnie tym bardziej racjonalnym, mogącym dostrzec niuanse tutejszej rzeczywistości i pomimo tego nadal chcieć tutaj żyć i inwestować w przyszłość zakładając rodzinę.
Ciekawe, co będę miała do powiedzenia za kolejnych 6 lat?
Czy mój Izrael jest "mójszy" niż Twój?
Za to też otrzymuję cięgi co jakiś czas także od polskich, wieloletnich emigrantów w Izraelu. Tacy co już "zęby na Izraelu zjedli", wszystko rozumieją i niech się ktoś odważy mieć inne od nich zdanie. Kilka lat temu słyszałam: „dopiero przyjechała i już się "wymądrza" i pewnie mieli rację. To wcale nie powstrzymało mnie od posiadania wrażeń, opinii, doświadczeń, którymi chciałabym się wówczas podzielić. Na początku jak się wymądrzałam bezkrytycznie, to było źle. Dziś się "wymądrzam" krytycznie i też jest źle. Nie wiem, ile lat trzeba w Izraelu mieszkać, żeby móc zabrać głos w tutejszych sprawach ale wydaje mi się, że ta ewolucja opinii i przekonań jest znacznie bardziej interesująca dla moich czytelników i dla mnie samej niż odczekanie 20-tu lat na możliwość zabrania głosu. A i wtedy pewnie znajdzie się ktoś kto Ci powie, że "w d...byłaś i g...widziałaś:)
Faktem jest, że wraz ze wzrostem zainteresowania tematem Izraela powstaje coraz więcej blogów, książek i relacji. Rozumiem poniekąd to poczucie lęku przed powierzchownym opisywaniem Izraela, ponieważ czasem jedno nieuważne sformułowanie, które "idzie w świat" może sprawić, że mieszkając tu na co dzień możemy mieć poczucie oszukania, niezasłużonej krytyki lub wręcz głoszenia nieprawdziwych informacji. Dziś stoję już po drugiej stronie, "stronie mieszkańca" i za wiele swoich postów sama dałabym sobie w twarz na uspokojenie:)
Dodam także od siebie, że mieszkając w specyficznym mieście, rodzinie, grupie, mój Izrael zawsze będzie nieco inny dla kogoś, kto na co dzień żyje w innej społeczności. To tak jakby Izraelczyk pisał o Polsce do swoich rodaków przez pryzmat Poznania, Radomia czy Kolbuszowej. Osoby, które żyją w różnych miejscach mają nieco inną perspektywę. By zrozumieć różnorodność Izraela warto słuchać kilku głosów.
Przykładowo ja żyję w zupełnie świeckim, zdominowanym przez emigrację rosyjską mieście Rishon Lezion, gdzie w pobliskim sklepie mogę kupić galaretkę w czekoladzie z Goplany, na kolację szabatową chodzę do rodziny męża w sukience na ramiączkach jedząc steki, a na deser szarlotkę z bitą śmietaną.
Jakże inny jest Izrael dla mojej serdecznej koleżanki Karoliny z Jerozolimy (także piszącej bloga, którego Wam polecam - Izraelblog), która wiele lat temu przeszła ortodoksyjną konwersję w bardzo religijnym środowisku. Przez kilka dobrych lat żyła w rytmie szabatów, zapalania świec i żydowskim kalendarzu świąt przebywając w licznym gronie podobnie ortodoksyjnych rodzin, by następnie zamieszkać w malowniczej dzielnicy amerykańskich Żydów z rodzaju "modern ortodox". Głębia jej zrozumienia dla procesów związanych ze społecznością ortodoksyjną jest dalece większa niż moja. Ona może rozprawiać o różnicach pomiędzy "ultraortodoksami", "ortodoksami" a modern ortodox lub przeanalizować kilkadziesiąt rodzajów nakryć głowy w poszczególnych środowiskach religijnych Izraelczyków.
Obydwie przedstawiamy jakiś wycinek Izraela, który znamy, który rozumiemy, który kochamy. Ja nigdy nie przeprowadziłabym się do Jerozolimy a Karolina pewnie czułaby się zupełnie inaczej w sercu świeckiego Tel Aviv lub moich rosyjskich matrioszek (mam w domu dwie kupione na pobliskim targu). Obie dostrzegamy swoje perspektywy, jesteśmy świadome istnienia różnorodności, ale nasze opisy zawsze będą nieco odmienne. Ze względu na otoczenie, liczbę spędzonych lat czy filtry, które wyniosłyśmy z europejskiego domu w Polsce. Stąd uważam, że wartość, czasem sprzecznych narracji z tego samego kraju jest zaletą i przybliża nas do prawdy o Izraelu, a nie od niej oddala.
Znowu będę mamą...
Teraz pojadę po bandzie. Będzie osobiście. Trochę też po to, by móc z siebie wyrzucić trochę nagromadzonych emocji i doświadczeń. Mam nadzieję, że mojego bloga nie czytają żadne "madki" i nie dostanę listów z pogróżkami:)
Dziś jestem w drugiej ciąży a dokładnie na początku 8 miesiąca. Przez cały czas trwania tej wirusowej histerii obawiam się o nasze zdrowie. Przyznam się Wam, że wielokrotnie ogarniał mnie paraliżujący lęk o przyszłość, jak chociażby o to, czy otrzymam stosowną opiekę w szpitalu, czy nie zarażę się właśnie tam? Co z moją bliską rodziną, która jest w Polsce? Czy nie będą potrzebowali mojej pomocy? A może ja będę potrzebować ich pomocy a nie będę mogła się z nimi spotkać na czas? Czy stres, który przeżywam nie wpłynie na dziecko? Z czego będziemy żyć z dwójką dzieci za kilka miesięcy kiedy oszczędności się skończą? Do tego dochodzi lęk o kwestie polityczne. Planowana aneksja części Doliny Jordanu maglowana od kilku tygodni wyzwala kolejne spazmy lęku o bezpieczeństwo ogólne w regionie.
Z drugiej strony będąc w ciąży wydaje się, że ten czas dany nam nieco "na siłę" i bez wyboru jest czymś wyjątkowym.
W poprzedniej ciąży pracowałam do ostatniego tygodnia ale też szybko wróciłam do pracy po urodzeniu Adasia. Miałam poczucie skrajnego wyczerpania, gnającego pociągu życia, który za cholerę nie chce się zatrzymać na żadnej stacji. Dodatkowo doświadczenie macierzyństwa w obcym kraju też nie należało do łatwych. Myślę, że generalnie macierzyństwo jest życiowym wyzwaniem nawet we własnym kraju.
Jeśli różnice kulturowe i osobowościowe są wyzwaniem w związku, to już te same różnice podlane zmianami hormonalnymi i problemami w komunikacji na przemian w 2 obcych językach (hebrajskim i angielskim) były dla mnie cholernie trudną sprawą. Wyobraźcie sobie mnie w kilka dni po porodzie płaczliwie próbującą wyjaśnić partnerowi, dlaczego jestem najnieszczęśliwszą osobą na ziemi w 3 językach na raz, z czego jednego on w ogóle nie rozumie, a ja nie mogę znaleźć innych zamienników mogących opisać moje emocje?
Jestem osobą bardzo emocjonalną i chyba dość skomplikowaną dlatego i bez trudów porodu i hormonów często niełatwo jest mnie zrozumieć, a co dopiero w uniesieniu, w kłótni szukając odpowiednich słów? Czasem to bywało nawet zabawne, bo gdy ja wspinałam się na wyżyny finezji językowej, by wyjaśnić, o co mam pretensje, mój mąż wybuchał śmiechem, bo mi się słowa poprzestawiały i efekt stawał się komiczny zamiast dramatycznego. Ale tych komizmów było mniej niż więcej.
Muszę się Wam przyznać, że samo moje macierzyństwo, a właściwie budzenie się relacji z dzieckiem wcale nie należało dla mnie do łatwych. Nie wiem jak u Was ale do mnie anioły nie zeszły, świat nie mienił się na różowo a z drzew nie spadały lukrowane lizaki jeszcze długi czas po porodzie. Nasłuchałam się o wspaniałej oksytocynie, wyrzucie hormonów szczęścia, "bólu o którym się w mig zapomina", najczystszym szczęściu na świecie... oj nasłuchałam się.... bajek.
Mój mąż zwariował na punkcie Adasia jak ten tylko pojawił się na teście ciążowym i to szaleństwo trwa do dziś bez kryzysów.
Mnie to zajęło długie miesiące. Stworzenie tej więzi, która sprawia, że czas spędzany razem z Twoim własnym dzieckiem jest przyjemny i wzajemny zajęło mi niemal rok czasu. Mam wrażenie, że przez pierwszych kilka miesięcy byłam "cyborgiem z cyckiem", który wykonywał nienagannie zaprogramowany model zachowań. Uśmiechałam się, zachowywałam się jak dobra matka, ale nie czułam tej szczerej serdeczności w sercu, która koiłaby ból fizyczny, potworne zmęczenie i przytłoczenie wizją życia z bezustannie tryskającym wszędzie mlekiem. Im bardziej jej nie czułam, tym gorszą czułam się istotą, gorszą matką. Dziś wiem, że była to jakaś postać depresji poporodowej spowodowana porodem z komplikacjami w połączeniu ze zderzeniem z rzeczywistością, o której nikt nie potrafił opowiedzieć bez ogródek przed porodem. My kobiety chyba wolimy o tym nie mówić, żeby się nawzajem nie straszyć, a jak już mówimy to ta druga strona nie wie, w jakim to jest języku, albo nie jest w stanie przełożyć słów na zrozumienie. Kiedy nasi serdeczni znajomi z trójką dzieci dzielili się ostrożnie swoimi poglądami na temat macierzyństwa sugerując byśmy sobie dali jeszcze trochę czasu we dwoje bo kiedy przyjdą dzieci WSZYSTKO SIĘ ZMIENI, my z mężem spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy w porozumieniu, że przecież u nas tak źle nie będzie. Nie rozumieliśmy, co chcieli nam przekazać. Mówili językiem rodziców, my odbieraliśmy "uchem zakochanych szczyli" motywowanych piękną wizją posiadania dziecka.
Nie piszę tego, żeby powiedzieć, że nie żałujemy decyzji o dziecku i mam nadzieję, że moi czytelnicy już znają mnie na tyle, by zrozumieć złożoność tego postu. Piszę to raczej z potrzeby urealnienia doświadczenia macierzyństwa i cieszę się, że coraz więcej się o tym pisze.
Jesteśmy zakochani do szaleństwa w naszym Adasiu i cała rodzina rozmawia ze sobą jego tekstami:) (jest w takim wieku, że już bardzo dużo mówi). Nie zamienilibyśmy tej podróży na inną. Ale...dla mnie to nie był natychmiastowy "click" i energia niewiadomo skąd.
Jest taki mit, który często słyszałam, że jak się zostaje matką to się ma dodatkową energię, no bo hormony, bo szczęście, bo w mózgu coś się przestawia. No mi się nie przestawiło. Byłam chronicznie zmęczoną matką i takie mity wpędzały mnie tylko w gorsze samopoczucie.
Jeśli czytają ten tekst przyszłe matki to pamiętajcie, że u Was może być zupełnie inaczej, a jeśli będzie podobnie to polecam nie mniejszą, a właśnie większą dbałość o siebie i zdrowy egoizm w byciu matką. Tak właśnie ja postaram się poprawić moje kolejne doświadczenie. Zobaczymy jak mi pójdzie.
Co ciekawe, zaraz po porodzie, co kilka tygodni mieliśmy spotkania w instytucji zwanej "kropa mleka" (Tipat Halav), która monitoruje nowonarodzone dzieci i ich matki. Ciągle zadawano mi pytania z ankiety, czy nie jestem smutna, czy nie mam myśli samobójczych i czy nie mam negatywnych myśli względem siebie i dziecka. Na wszystkie pytania z pełną świadomością odpowiadałam, że nie, bo tak było. Doceniając pytania i obecność takiej diagnozy w ogóle w systemie opieki, teraz rozumiem, że najwidoczniej system jeszcze nie obczaił, że depresja może objawiać się na wiele sposobów, w tym także tych nieoczywistych jak na przykład brak więzi z dzieckiem przy idealnej opiece nad nim. To takie poczucie, że na smutek nie ma czasu, siły i po prostu trzeba zacisnąć zęby. Wydaje mi się, że lepszym pytaniem mogłoby być: czy chciałabyś umówić się na spotkanie z naszym konsultantem, który pomaga kobietom w czasie połogu dojść do siebie itd. To byłoby znacznie mniej stygmatyzujące i być może ominęłoby mój nieświadomie użyty wówczas system zaprzeczeń i samoobrony. Jak widać nawet psychologów mechanizmy obronne nie omijają. Dziś, mając to doświadczenie za sobą oraz świadomość, że przy drugim dziecku nie będę mogła uciec w wir pracy z wiadomych przyczyn, mam nadzieję, że doświadczenie macierzyństwa nr 2 będzie też o wiele lepsze. Jestem też uzbrojona w świadomość, że będzie cholernie ciężko. Z tego poziomu może być już tylko lepiej:)
Trzeba przyznać także, że właśnie "dzięki" pandemii zakumplowaliśmy się z Adasiem w sposób, który wypełnia mnie szczęściem a na który zwyczajnie nie było wystarczajaco dużo czasu w 3 letniej gonitwie. Za ten czas zawieszenia paradoksalnie jestem wdzięczna.
Przepraszam tych, co nie spodziewali się takiej prywaty i nadmiaru informacji:) Mam jednak czasem potrzebę podzielenia się swoimi emocjami nie tylko tymi związanymi z Izraelem. W końcu nie samym Izraelem człowiek żyje. Wręcz przeciwnie człowiek żyje intymnością swojej rodziny i taka jest dla mnie źródłem inspiracji, motywacji ale i stresu i kryzysów. Czasem warto się wygadać... Czy ktoś w ogóle dobrnął do końca?
Piękny post. Taki prawdziwy. Jestem emigrantką w Polsce. Znam te emocje i stany. Są absolutnie normalne.
Ja dobrnęłam :) Jak i pewnie wiele innych osób. Bardzo fajnie, że piszesz o prywacie. Bo piszesz ważne rzeczy. Odnoszę wrażenie, że ten smutek i zmęczenie to wciąż temat tabu, szczególnie w Polsce, miejscu kultu matki polki... Ja mam dwóch synów i z żadnym nie miałam takiej hormonalnej. Tak naprawdę ze starszym takie totalne połączenie złapałam jak się wyprowadził z domu :-))))) Z młodszym mamy wzloty i upadki. Ale wszyscy poszlibyśmy za sobą w ogień i nerki sobie nawzajem oddali, bez kolorowych lizaków, aniołów i różowych chmurek. Więc jeszcze raz dziękuję za ten wpis.